Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Gdy czerwone błyski, zachodzącego słońca zaróżowiły goniące się gdzieś w bezkres drobne fale, weszliśmy na pokład dziwnego okrętu.
Z wybrzeża kilku marynarzy francuskich żegnało nas przyjaznem machaniem rąk i życzeniami dobrej podróży. Na pokładzie jaden z krzątających się cywilnych brudasów, witał każdego z wchodzących pytaniem:
— Tas pas peur?
— Et toi? — zapytywano go w odpowiedzi.
— Moi? O jai m’en f.., seuleiment je n’aime pas aller en Russie, surtout a Archangel, sacré mon — dorzucił przekleństwo i splunął żółtą śliną od tytoniu poprzez żelazną poręcz, aż w ocean.
Syrena okrętowa wyjęczała przeciągłe „Jrmuz!“ Wewnątrz okrętu zawarczało, jakby olbrzymie tryby żelazne otarły się o deski pokładu! Dziób okrętu wparł się w wodę, a tył rozkołysał dokoła i zbałwanił przycichłe fale.
Płynęliśmy. Ostatnie domy portowego miasta cofały się w głąb, uciekały precz od naszych oczu. Po kilkunastu minutach podróży wszystko dokoła nas traciło swoją materjalność, rozpływało się w mgle i migotliwym pobłysku resztek słonecznego światła i gorąca. Oparci o żelazne poręcze, staliśmy na pokładzie aż do późna w noc, kiedy ocean znagła zaczął sprawować jakieś swoje dziwne, ponocne obowiązki.
Teraz dopiero po kilku godzinach podróży zaczęły myśli nasze njejako odważać przeżywaną teraźniejszość, snując z niej szereg widzeń.
Wszyscy myśleli o Polsce. Po długiej tęsknocie ona prześwietlała nam teraz oczy powiekami przysłonięte jasnością cudowną, uwidaczniała się wyobraźnia, jako kształt doskonały i duch najmożniejszy. Daleka ziemia ogniem oczyszczona i krwią obmyta, przyobiecana w wolności przyszłym pokoleniom.