Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Jechało tych piętnastu niedobitków polskich z śmiertelnem za nią utęsknieniem, wielką nadzieją i wiarą ponad wszystkie cienie wątpliwości.
Jechali: Biernacki, Kijewski, Kozierowski, Filipowicz, Świrski, Piotrowski, Komorowski, Gałązka, Joch, Ślusarski, Zbitowski, Buczyński, Błaszczyński, Żyznowski i Hnizdil.


Po północy ocean zaczął się podnosić i opadać, niby piersi człowieka w gorączce. Od czasu do czasu wielka fala waliła się aż na pokład, poczem rozbita, pospiesznie i trwożnie, bez uprzedniej mocy, spływała cienkiemi ściekami z powrotem do oceanu.
Tuż obok kotła stały przywiązane za rogi krowy, za niemi zupełnie „zbaraniałe“ chwiejące się na nogach — owce.
Z wyjątkiem dwóch odporniejszych kolegów, reszta, mimo, że znajdowała się jeszcze na Atlantyku dobijała w sposób pożałowania godny do Rygi.
Choroba morska gnębiła nas przez całe dwie doby, po których zaczęliśmy widzieć, jeść, słowem, jako tako żyć.
Miejscem, gdzie wraz z innymi towarzyszami podróży spędzalićmy noce, była niewielka przestrzeń pod pokładem, wysokości najwyżej półtora metra.
W końcu tego pomieszczenia znajdowała się półmetrowa dziura, która, jeśliby nie była do połowy zasłonięta jakąś skrzynią, o nieznanej nam zawartości, rzueiłaby zapewne do tego lochu na okręcie trochę światła i nieco świeżego powietrza.
I tam, podobnie jak w ziemiankach pierwszej linji okopów, panowała ciemność, cuchnęła stęchlizna i niepokoiły wielkie wszy wojenne. Do lochu schodziło się po jakiejś, nigdzie niewidzianej parodji schodków, których miało być czternaście, a było zaledwie cztery. Schodzenie było waleniem się