Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/127

Ta strona została przepisana.

każdem przechyleniu się okrętu w tę, lub inną stronę, biedne, wychudłe stworzenia rozkraczały szeroko, tak jak tylko były w stanie, tylne nogi, padały na kolana przednich i waliły się całym ciężarem na mokrą od deszczu blachę, pokrywającą pokład. Nieszczęśliwe cienie krów, po każdorazowym upadku resztkami siły wstawały, by się za chwilę znów zwalić z jękiem i tak oczekiwać na łaskę śmierci.
Zgrabniejsze i podkarmiane przez nas owce, obijały sobie znów wzajemnie niemiłosiernie boki i łby.
Gdy zostały na pokładzie już tylko pojedyncze przedstawicielki krowiego i owczego rodu, byliśmy święcie przekonani, że najdalej za dwa dni podróż nasza się skończy, tak wreszcie sądził i małomówny kapitan okrętu!
Nad rankiem dnia trzynastego naszej podróży, gdy minęła pierwsza po kilku jasnych, jak dzień, noc ciemna i ponura, wszystko dokoła nas, a więc nawet najbliższe wzrokowi fale zaczęły tracić swój kształt. Powietrze nabrało szaro-sinego koloru. Mgła gęsta, ciężka, nie dająca się przeniknąć oczyma, zawlekła każdy kształt, zatarła kontur, zostawiając zaledwie dostrzegalne wzrokiem cienie sylwet ludzi i rzeczy. Popołudniu zaprzepaściła już zupełnie w odmęcie swoim wszystko żywe i nieżywe. Zdawało się, że ocean, powietrze i niebiosa złączyły się w jeden mgławicowy chaos. Na odległość dwóch kroków nie sposób było pochwycić wzrokiem cienia zbliżającej się sylwety ludzkiej.
Na rozkaz kapitana okrętu, rzucono kotwicę w mętną głębię powietrza i wody. I oto, niewiedzieć w jakich stronach, gdzieś bliżej bieguna północnego, niż jakiegobądź skrawka, przez ludzi zamieszkiwanego, lądu, zatrzymaliśmy się na głód i mękę, wprost nie do opowiedzenia.
W ciągu sześciu dni bez przerwy, choćby na jedną maleńką chwilę, w dzień i w nocy wyła syrena, niby gromada ludzi powolnie konających