z głodu i beznadziejności zupełnej. Przez całe sześć dni i nocy, również bez przerwy, jęczał na nosie okrętu wielki dzwon, pod którym stojący na zmianę, co dwie godziny, brudni Portugalczycy kołysali jego ciężkie serce, uderzając niem o ściany mosiężnego kielicha.
Wyczerpani ostatniemi przeżyciami, Bayończycy, nie widzący nic, prócz ostatecznego celu swej podróży — Polski, poddawali się całej tej męce z jakąś bierną, niemą powolnością. Beznadziejne huczenie syreny okrętowej wraz z monotonnym jękiem dzwonu, nie dopuszczało możliwości normalnego myślenia. Maniacko wytężona w jednym kierunku wola, wytwarzała pewne halucynacyjne widzenia. We mgle, albo w ciemni lochu rysowała kształty i rysy drogich twarzy, ciągnęła wzrok w perspektywę ulic Warszawy, prowadzała znajomemi drogami w miejsca, wiążące się z ważniejszemi, dawno minionemi przeżyciami, słowem opowiadała każdemu jego życie wyraźniej i szczegółowiej, niż by to zdołała powtórzyć pamięć.
Już na trzeci dzień przymusowego postoju, zapasy naszej żywności zostały wyczerpane. Pozostało jeszcze trochę wina czerwonego i ryżu. Wino wypijaliśmy na śniadanie po pół szklanki; co rano. Na obiad i kolację otrzymywaliśmy od kucharza po ośm niewielkich łyżek na pół ugotowanego ryżu.
Obydwie te porcje mieściły się w szklance. Prawda naszego życia, a głównie, na jego najbliższą przyszłość, stawała się coraz bardziej gorzką. Dzień zamienił się w niecierpliwe oczekiwanie porcji ryżu, który też już był na wyczerpaniu. Kapitan okrętu był w rozpaczy. Po długich próbach radjo-telegraficznego porozumienia się ze stacją w Archangielsku, przyobiecano wysłać na nasze spotkanie kilka torpedowców rosyjskich, mających nas zaprowiantować, głównie zaopatrzyć w węgiel i eskortować do zatoki. Po dwóch dniach próżnych oczekiwań, kiedy wszystkie możliwe zapasy się wyczerpały, kapitan, bojąc się, byśmy nie rzucili się na żelazny
Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/128
Ta strona została przepisana.