kapitał żywnościowy, składający się z sucharów i konserw, a przeznaczony dla załogi, i siłą tegoż nie odebrali, zdecydował się mimo wszystko wyruszyć w dalszą drogę. Popłynęliśmy. Syrena nie przestawała huczeć, a dzwon jęczeć, gdyśmy oto po dwóch dniach i nocach dobijali do portu w Archangielsku.
Wbrew naszym oczekiwaniom, iż wnet po ostatecznem zatrzymaniu się naszego okrętu w porcie, będziemy, jako żołnierze wojsk sprzymierzonych jako tako przyjęci — okręt nasz z rozkazu władz rosyjskich został osadzony na kotwicy w odległości kilkuset metrów od wybrzeża. Trudno było ludziom wycieńczonym do ostateczności, przypuścić, że miasto przysłania nam, choćby suchego chleba, przedstawiciele rządu rosyjskiego w Archangielsku przyślą nam kilkudziesięciu żandarmów, ajentów ochrany i t. p. szubrawców carskich od spraw politycznych. Zrewidowani dokumentnie, wybadani przez jakichś opryszków, trzymających pod pachami wielkie albumy z fotografjami przestępców, zostaliśmy powiadomieni, że za chwilę przyjdzie admirał, by nas powitać.
— Wszystkie azjatyckie, kałmuckie i mongolskie cholery na jego ciało i paraliż na jego admiralską głowę! — wypowiedział głośno życzenie swoje jeden z kolegów, na którego kilka par żandarmskich oczu wcale groźnie popatrzyło.
Po rewizji i zapowiedzi łaskawego admiralskiego powitania głodomorów polskich, okręt dobił do brzegu.
W otoczeniu wyższych oficerów marynarki i żandarmerji zjawił się na pokładzie admirał — figura z brodą i watowaną piersią, typ „sacharnika“ z ulic stolicy ”prywislmja“.
Admirał wychrypił jakąś mowę, wykrzyknął jakieś „da zdrastwujet“ i „ura“ i zdaje się czekał od nas odpowiedzi, której nie otrzymał. Ceremonia