się skończyła, ku zgorszeniu żandarmów, którzy odrazu chcieli nas nauczyć tej stereotypowej odpowiedzi: „Zdrawja żełajem wasze prewstwo!“ — oczywiście napróżno.
Głód wyżymał nam kiszki, aż do zawrotu w głowach.
— Jeść, jeść, prędzej do cholery jeść i popalić coś! Jeść do stu djabłów! — powtarzali naprzemian Bayończycy na przeklętej ziemi rosiejskiej, gdzie jednego z kolegów jakaś baba, nagle rozparta duchem patrjotycznym, uderzyła w plecy, piszcząc:
— A, popaliś Awstrijcy!
— Swołoczi, wiengierskije gusari! — dopowiedziała druga.
Takich istinno rosyjskich powitań przez tubylców musieli wysłuchać wygłodzeni Bayończycy tyle, że w pewnej chwili jeden z kolegów, wzięty za austrjaka i popchnięty przez jakiegoś miejscowego chama, takie mu „cou“ zaaplikował w „machoire“, że cham rozłożył się. jak długi — na długo prosto w olbrzymią kałużę.
Przez dwóch żołnierzy miejscowego garnizonu zostaliśmy odprowadzeni do koszar. Po drodze, w jednej z herbaciarń nabyliśmy za dwie brudne koszule trzy bochenki świeżego chleba razowego, który smakował nam lepiej, niż langoust w majonezie, albo to marzenie Polaków na obczyźnie: kotlet wieprzowy z kartoflami i kapustą.
Na zapytania nasze, zwrócone do prowadzących nas żołnierzy: co słychać pod Warszawą? — otrzymaliśmy jedyną odpowiedź: „wsio błagopałuczno!“ Trudno było przypuścić — żeby żaden z tych „gierojów“ nie wiedział prawdy o Warszawie i mimo że wielka tęsknota ciągły nakazała niepokój, wierzyliśmy im.
Jakże jednak byliśmy dalecy od tej prawdy, która niezadługo zmiażdżyła nas i zasłoniła wszystka życie w najbliższej jego godzinie! Oczy zawlekła wszystko słoniąca mgła. Dla znużonego ciała, udręczonego tęsknotą serca, nie stało przystani.
— | — | — | — | — | — | — | — |