Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Tramwaj ruszył w dalszą drogę i dowiózł mnie do ogrodu, znajdującego się w środku miasta. Była godzina szósta. O siódmej mieliśmy jechać dalej, wedle oświadczeń feldfebla — do Nowgorodu. Długa aleja „letniawo sada“ w głębi swej perspektywy otwierała się kwadratowym wylotem na Wołgę. Podczas mego spaceru podeszły do mnie dwie siostry miłosierdzia i zagadały po francusku, prosząc mnie do szpitala na obiad. Oczywiście, nie odmówiłem. Grochówka w Wołogdzie przeszła już w zupełne zapomnienie. W białym pokoju przy szpitalu, w towarzystwie niepospolicie uprzejmych „siestric“, spożyłem wiele dobrych, dawno nawet nie oglądanych rzeczy. Wytworne damy, jedna z miejscowej arystokracji, druga — żona pułkownika przyniosły po kolacji, z apteki szpitalnej, flakon ze spirytusem, który we troje bez najmniejszego trudu wykonaliśmy. Po wyczerpaniu tematów wojennych, damy z czerwonymi krzyżami na biustach, szeroko i ze znajomością rzeczy zaczęły omawiać różnicę stosunku i zachowania się ich rodaków względem kobiet i Francuzów, którzy przecież są tacy... subtelni! Nie przeczyłem. Była godzina ósma, gdy „siestrica“ z arystokracji zaczęła długą opowieść o sobie i Francuzie, który się w niej zakochał w Aix-les-Bains, tylko ona się go bała, bo był za piękny, więc do niczego nie doszło. Słuchając tego opowiadania, upewniony, że pociąg z kolegami już dawno odjechał, kreśliłem sobie w zrozpaczonych myślach straszne widoki. Dama gadała bez przerwy, od czasu do czasu głębokie westchnienie, dźwigające obfitość jej biustu, przerywało płynienie słów. Słuchałem, nic nie słysząc W głowie wyskakiwały dwie myśli: Gdzie będę spał dzisiaj i co zrobię, gdzie pojadę? W kieszeni cichutka leżał, odbierając mi wszelką pewność siebie, jedyny wątły, rubel papierowy. Gdy dama skończyła opowiadanie swych minionych przeżyć, walk wewnętrznych i trwóg — wstałem, przeprosiłem, podziękowałem i wyszedłem. Na ulicy przed szpitalem było