przeszliśmy przez wielki zajazd przed stację do herbaciarni.
Realista fundował skromnie, lecz serdecznie, ja zaś jadłem nieskromnie, lecz również serdecznie, ba nawet z całą serdecznością poprosiłem, go by mi kupił papierosów „Malina“. Kupił byczy chłop, z radością patrząc, jak w dymie tych papierosów nagłą i niespodziewaną śmiercią umierały, wtłaczające się przez okno roje komarów. Przy ośmioszklankowej porcji herbaty przesiedzieliśmy z realistą przeszło trzy godziny.
O godzinie pierwszej po południu mignęły mi wśród ciemnego tłumu, czerwone kepi moich kolegów.
— Przyjechali! — krzyknąłem realiście i wybiegłem na spotkanie brudnych i wychudłych Bayończyków.
— Co ty już tutaj? zdziwieni pytali mnie kolejno.
— Ba, ja aeroplanem!
— Nie bujaj, tylko powiedz, jak wydostałeś się z Jarosławia.
Opowiedziałem wszystko ze szczegółami, najdokładniej. Wszyscy zazdrościli mi przygód, wyrzucając sobie zupełnie niezrozumiałe posłuszeństwo w stosunku do feldfebla.
W Nowgorodzie zaczęły się określać przyszłe losy Bayończyków. Wszystkich wtłoczono do wojska. Siwy z czerwonym nosem i twarzą nabrzmiałą generał powitał nas bardzo czule i głośno, wykrzykując: „Zdarowo bratcy francuzkije wałontiery“ na co, ku zgorszeniu wszystkich umundurowanych tubylców, odpowiedzieliśmy: „Zdarowo gienierał!“ Po przywitaniu zapakowano wszystkich polaków do jednej roty i przedstawiono młodemu porucznikowi t. zw. „rotnemu komandiru“ młodzieńcowi, którego całą uwagę życiową pochłaniał aparat fotograficzny.
Była godzina piąta po poł, gdyśmy poszli do miejscowego ogrodu zadziwiać miejscowe piękności naszymi mundurami.
Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/138
Ta strona została przepisana.