Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/14

Ta strona została przepisana.

gastronomiczno-kulinarnych legjonistów, którzy by się zajęli kuchnią i przygotowywali dwa razy dziennie „soupe“ dla ochotników. Wśród licznie zgłaszajacych się kandydatów na, odrazu przez nas wybranych i przezwanych, „warzy soupów“ byli tacy, którzy w cywilu mieli do czynienia z kuchnią, innym zaufano na słowo honoru.
Odtąd jadło nasze stało się znacznie smaczniejsze, mimo, że na dnie kotła z zupą było zawsze z półtora funta piasku lotnego, napędzonego do t. zw. „marmitéy“ przez złośliwy wiatr.
Godziny nieprzedłużane żadną troską mijały szybko, na szerokiej polanie — miejscu naszych ćwiczeń, podczas odpoczynków, a głównie u kochanej Wiktorynki, która miała prawie zawsze na ustach ten południowy słoneczny uśmiech, którym obdarzała wszystkich ochotników bez wyjątku, co bardziej pewnych i noszących sławę Don-Juanów doprowadzało do rozpaczy.
U Wiktorynki kończył się zazwyczaj nasz dzień, zawadzający częstokroć o piękne księżycowe noce. Długie cienie wielkich sosen, fantastycznie pokrzyżowana, wysrebrzona światłem księżyca ziemia, fale oceanu wczulały do duszy polskiego ochotnika długie zamyślenia, tęsknoty wywlekające wszystkie myśli w strony, zdawało się na świecie najodleglejsze, bo sercu najbliższe.
Z tęsknotą, która cżęsto wyciskała tajoną łzę i wpychała ją wstydliwie w kąty ócz, łączyły się chwile beztroskiego oczekiwania dalszych wypadków. Dumy powieczorne wykwitały zazwyczaj w pieśni smutnej, chórem odśpiewanej, polskiej pieśni, niby modlitwy, której echo niósł dobry, stary las, otaczający nasze ustronie, aż gdzieś nad ocean. A nocą, kiedy wymodliły się stare, wierzące drzewa, fale morskie zda się powtarzały, może tam kiedyś już słyszane „Jeszcze Polska nie zginęła“.
Wiedzieliśmy, że w Montbrun długo nie pozostaniemy, przypuszczenie to jednak, jako nie-