Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/15

Ta strona została przepisana.

miłe, odrzucaliśmy precz poza myśl. Tak było nam dobrze w Montbrun, tak pięknie stawało się w nas, jak piękną jest rozśpiewana, dalekiem zapatrzeniem, dusza ofiary na stopniach ołtarnych. Byliśmy sami — nie zgrzytnęło nic obcego w naszem ustroniu. Powoli jakiś krąg niewidoczny obejmował nas wszystkich, zacieśniał się — tworząc zwolna coś tak bardzo jednego.
Między nami, a najbliższą naszą władzą francuską był Malcz, od niego też po dwutygodniowym pobycie w Montbrun, dowiedzieliśmy się, że jutro, dnia 9 września przechodzimy na stałe do Bayonny.
Wieczorem żegnaliśmy Wiktorynkę, poprzez zwykły jej uśmiech oczy rozświeciły się, usta zadrgały i długi perłowy zsnurek zawisnął na policzkach.
Czego płakała, nikt nie wiedział. Może tej całej hałaśliwej beztroskiej gromady żałowała, że odchodzi, a może w tajemnych promieniach swego uśmiechu kryła szczęście miłości dla któregoś z kolegów, który jutra swego nie znał i nic obiecać n e mógł?
Wczesnym rankiem opuszczaliśmy Montbrun, dźwigając przywiezione z sobą rzeczy i ciężkie karabiny.
Szliśmy wesoło na nową kwaterę.

W Bayonnie

Za kilkunastoma skrętami, za tylomaż parkanami, w napoły wybudowanym gmachu, przeznaczonym na szkołę miejską, bez okien, drzwi i dachu, stłoczono naszą, obdartą już doszczętnie, gromadę.
Umyślnie użyłem tego słowa „stłoczono“, trudno bowiem opisać takie wydarzenie, zjawisko czy, już Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze — poprzedzone