Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/16

Ta strona została przepisana.

takim mniej więcej rozkazem: „Proszę wejść do wewnątrz, rozpakować się i być gotowym do ćwiczeń popołudniowych!“
Gdy zobaczyłem to „wewnątrz“ czubate od zakazanych, powykręcanych korpusów i na nich obsadzonych, czarnych, kędzierzawych łbów niezliczone szeregi, miałem wrażenie, że ktoś mi kazał wejść do pełnego kałamarza, tam się rozpakować i prędko zasnąć. Wrażenie to zresztą mieli wszyscy moi koledzy, którzy z początku myśleli: jak wejść i po co? — potem zadawali sobie pytanie: czy o ile się wejdzie jakimś tam cudem, do tego wnętrza czarnego i rojącego się, to po to, by tam zamieszkać. Zapytany przez któregoś z kolegów, sierżant odpowiedział:
— Ech ben, oui! Quoi?
Ta, bynajmniej nie dwuznaczna odpowiedź sierżanta, odrazu kazała nam szybkie postanowienie: owładnięcia gmachu siłą.
W otwór zapowiadający na przyszłość wejście z drzwiami, klamką i zamkiem, ruszyliśmy zwartą masą, krzycząc groźnie:
— Precz stąd!
— Słuszajtie, towariszczi! Towariszczi my także ruskije!
— W zęby bij!
— Oo tak, dokrzykiwano do każdego uderzenia.
— Na podwórze!
— Czto wy, czto wy, wy wagabondy nie towariszczi!
— Mi tu wszistkie dla odnoj cieli!
Wypędzanie litwaków na świeże powietrze odbywało się szybko. Najpierw wylatywały kędzierzawe łby, potem oporne korpusy, po nich zaś w powietrzu już leciały nogi rozchwiane, walizy, kuferki, tobołki, słowem wszystko, co cuchnęło takim znajomym, lecz nie do zniesienia zapachem. W godzinę, po przymusowej eksmisji naszych sublokatorów, ledwo nie doszło do powtórnej bijatyki