Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/17

Ta strona została przepisana.

z powodu Maleza, którego jeden z „towariszczów“ obraził, oczywiście słowem.
— Eto nie Warszawa, zdieś wsie sołdaty, tu nima litwak, panie polak, tu równy...
Nie dokończył „sołdat nie litwak“ — musiał się obejrzeć w stronę, skąd mu przypomniano, że tu jednak nie wszyscy towariszczi“ i że to z Warszawy jeszcze żyje między nami.
Skończyło się na tem, że nasi czarni towariszczi“, o nosach kształtu giętych mebli, poszli na skargę do jednego z oficerów.
Oficer dosyć surowo zapowiedział nam, że różnic żadnych narodowościowych władza robić nie będzie, że wszyscy są tu po to, by się bić dla Francji i za nią.
Byliśmy słowami jego niemile ździwieni i postanowiliśmy sami strzec swych interesów i wyrabiać sobie opinię.
Noc dla naszych „towariszczów“ była dość ciężką, mniej odważni prawie nie spali z obawy o całość ich nie nadto czystą.
Wywojowaliśmy sobie jednak, jakie takie miejsca na legowisko, no i nauczyliśmy „towariszczów“ odpowiedniego dla nas szacunku.
Montbrun tłukło się w pamięci, żal budząc serdeczny za ustroniem, kędy dokoła nas i w nas było tak niezmącenie cicho i pięknie.
Ze względu na ubrania nasze, które ledwo trzymały się naszych ciał, postanowiono nas przebrać w przyodziewek żołnierski.
Po przyniesieniu z magazynów niezliczonej ilości ubrań, obuwia, czapek i bielizny, wyszeregowani w jeden rząd, czekaliśmy z niecierpliwością na kolorowe sukna i szmaty, które miały wreszcie przeistoczyć nas z cywilów w prawdziwych żołnierzy.
Jakiś nieznajomy sierżant kolejno brał każdego z ochotników za ramię, spoglądał w oczy, potem niżej na piersi i ramiona, potem patrzył jeszcze niżej, następnie zupełnie już nisko, bo na nogi, obra-