były nam bliżej nieznane. Zakaz jednak wychodzenia poza bramę koszar wogóle, a w dnie świąteczne w szczególe był dla ochotnika polskiego karą najcięższą, jaką sobie można było wyobrazić. „Consigne“ ścigało i gnębiło nie tylko wolontariusza, ale jeszcze kogoś, co wątpił, czekał kilka godzin, wreszcie ze łzami w oczach szedł albo w las Montbrunn, albo schować rozświetlone łzami oczy w jedyną powiernicę — poduszkę.
— | — | — | — | — | — | — |
Była za Bayonną i jest zapewne dotychczas, szeroka aleja wysadzana staremi kasztanami, aleja po której nikt prawie nie chodził. Były wieczory z urokiem nocy zmieszane, kiedy księżyc przedzierając się przez gąste kasztanów listowie, zdobił drogę koronkowym ornamentem, który się zlekka poruszał, drżał, a czasem jakby zaklęty, leżał nieruchomy na wysrebrzonej ziemi, niby na jasno zielonawej makacie.
Było cicho w tej alei, przez kasztany stare strzeżonej, choć od przyjazdu ochotników polskich do Bayonny w wieczory jesienne setki nóg znaczyło swe ślady, szepty ludzkie bratały się z drzew tajemniczym poszmerem, gdzie pocałunki odzywały się echem w sercu drzew, a łzy tajone padały na wzorzystą makatę.
Z nad granatowych jezior litewskich, z równin mazowieckich, krakowskich zaułków, szerokich ulic Warszawy błąkały się, w hypnotycznym śnie miłości, sylwety francuskich żołnierzy — polskich ochotników — wszeptujących lube słowa w łasce kochania przeżywanych godzin, komuś, co sercem całem do serca polskiego przywarł. Bladolice baskijki o oczach, gdy spojrzały, promienie ciskających, tuliły swe małe czarne główki do ramienia z daleka przyjezdnych rycerzy, szepcząc cicho tak bardzo wyznania miłosne i prośby: pamiętaj o mnie!
Powiew cichy spajał dusze, jak ten błękit czyste i gnał je zwarte, niby wodę ruczaju jedną, w treści swej nierozdzielną, hen przed siebie na