Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/36

Ta strona została przepisana.

się bić, trzeba umieć się bić, a wyście jeszcze tornistra nie mieli na plecach. Męczycie się kilkunastoma kilometrami, a tam na froncie w okopach żołnierze biją się całemi nocami.
Wyślemy was prędzej, niż myślicie, ale musicie stać się żołnierzami — dotąd jesteście jeszcze dziećmi, dla tego wam tak pilno“.
I naprawdę byliśmy dziećmi.
Pierwszy nocny marsz był potwierdzeniem słów komendanta. Obijając nogi o kamienie, deptaliśmy pociemku po wyboistej drodze — zmęczeni i upewnieni w nasze niezahartowanie.
Cofanie się wojsk niemieckich z pod Paryża, ich porażka na Marnie zupełnie zajęła nasz umysł, tak, że chęć naszą wyjazdu cokolwiek się przyćmiła.
Czy to na skutek prośby naszej, czy też z kolei rzeczy, przygotowywanie nas do wyjazdu zaczęło się odbywać gorączkowo, pospiesznie.
Muszę przerwać, by kilka słów wtrącić o naszej pladze bayońskiej. O godzinie czwartej z rana wyprowadzano nas na cały dzień w miejsca odległe od Bayonny o 20 kilometrów. Marsze te wyczerpywały nas ogromnie, nie ze względu na ilość kilometrów, lecz na panującą krwawą dysenterję, którą przechodziliśmy bez wyjątku wszyscy. Podczas choroby nie mieliśmy ani dnia odpoczynku, karmieni biżmutem i jeszcze jakimś proszkiem, umęczeni, do ostatnich granic naszych fizycznych możliwości, prosiliśmy Boga już o nic więcej, tylko o to „letkie skonanie“ na sienniku koszarowym.
Śmierć nie przychodziła, życie zato pastwiło się nad nami w sposób niewypowiedzianie okrutny.
Co się tycze marszów nocnych, to podczas okresu najsilniejszego panowania tej przeklętej choroby, zbłąkani żołnierze częstokroć zjawiali się w koszarach dopiero w południe dnia następnego wychudli, zmienieni, prawie bez życia.
Oj, ciężkie to dnie były, dnie pełne pretensji do Boga, władzy naszej, doktorów, słowem do