Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/39

Ta strona została przepisana.

kiemś zdziwieniem na garstkę polaków, skupionych pod znakiem Ojczyzny.
W połowie października na podwórku koszarowem zobaczyliśmy siwego już kapitana, który został dowódcą mojej kompanji.
Kapitan Lobus przyjechał do Bayonny z bataljonów dyscyplinarnych.
Pierwszego dnia zrobił przegląd wszystkich Polaków.
W mowie swojej do nas kilkakrotnie powtarzał: „że żołnierz nie poto jest, by był jak najprędzej zabitym, a poto, by zabijał, zabijał jaknajwięcej“.
„Ja widzę, że wam nie brak odwagi, ale brak rozwagi. Powinniście bezwzględnie być posłuszni, uważni i ostrożni. Wyrwać się naprzód z bagnetem, by zginąć — to głupie, to głupie! Wojna obecna, to nie tygodnie, nie miesiące — to lata“.
Na polu ćwiczeń, podczas rozsypywania się w tyraljerkę, za najmniejszy błąd gromił nas wszystkich, sierżantom i kapralom groził, że im pozrywa galony.
„Wszystko co widoczne — ginie! krzyczał, trzeba być niewidzialnym, przypadać do ziemi błyskawicznie“.
Ćwiczenia nasze stały się wyczerpującą gonitwą, nieustannem padaniem i podnoszeniem się.
Naogół kapitan Lobus cały dotychczasowy porządek przewrócił do góry nogami.
Po przyjściu do koszar wydawano nam coraz to inne szczegóły naszego „equipement“. Dzień cały był zajęty. Byliśmy wprost zamęczeni. Co godzinę był jakiś nowy przegląd rzeczy naszych, a więc: bielizny, ubrania, karabinów, bagnetów.
Zapisywano adresy naszych rodziców, by ich zawiadomić w razie śmierci wolontarjusza.
Pytania zapisującego sierżanta obudziły coś drzemiącego w duszy każdego z nas.