Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/41

Ta strona została przepisana.

czwórki się rozpadały, wielu bowiem z idących stawało pod oknami, by wyszeptać straszne, z lękiem czekane przez te wychylone z rozpuszczonymi włosami kochane główki Bayonek — słowo: jutro.
Z nocnych, jeszcze otwartych kawiarń echem się niosły, aż gdzieś hen ku granicy hiszpańskiej najweselsze i najsmutniejsze piosenki polskie.
Cała Bayonna wiedziała, że nazajutrz wyjeżdżamy, cała Bayonna nie spała razem z nami aż do świtania.
W szarem świetle budzącego się dnia październikowego na rogach ulic, tu i ówdzie we wgłębieniach domów, na tle ciemnej bramy wcałowywał wolontarjusz polski w usta cicho łkającej Bayonki swe pożegnanie.
O późnym przedświcie wracaliśmy do koszar.
W szerokiej alei było pusto. Kasztany stały poważne, zdumione, w zupełnym bezruchu z bezwolnemi, jakby z przewielkiego smutku, opuszczonemi ku ziemi ramionami. W bramie koszar nikt nas nie zatrzymał. Przed starą bizantyjską kaplicą było jeszcze zupełnie cicho, tylko w głębi podwórza klasztornego przygotowywali kucharze ostatnią, nigdy tak zaranną „soupe“ w Bayonnie dla wolontarjuszów polskich.

Koniec części pierwszej.