Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/44

Ta strona została przepisana.

„Armes sur l’épaule-droite!“
„En avant par quatre!“ Trębacze zagrali refren Legji.
Czwórka za czwórką przechodziła bramę koszar w Bajonnie po raz ostatni.
Przez miasto przechodziliśmy, zarzucani kwiatami, wśród oklasków i krzyków: „Niech żyją Legjoniści! Niech żyją Wołontarjusze!
Spoceni, zmęczeni, szliśmy dzielnie w takt trąb, które nie przestawały grać.
Przeładowani, na wzór wozów chłopskich t. zw. „kolejniaków“ podczas żniw, prażeni 38 stopniowym upałem, ledwie dowlekliśmy nogi do stacji. Podczas ładowania do wagonów wszelkiego sprzętu bojowego, żywego i nieżywego, a więc: koni, mułów, skrzyń z nabojami, mitraljez i t. p. — odpoczywaliśmy nieopodal plantu kolejowego. Mieszkańcy Bayonny koszykami znosili nam butelki z winem, pomarańcze, czekoladę, tytuń i papierosy. Ciche, z oczyma od łez czerwonemi, kochanki ochotników polskich przyszły po raz ostatni powiedzieć o swojem wieczystem kochaniu, z okrutnej troski się wyspowiadać i rozświetlić przecudną radością swe oczy z bezmiernego szczęścia, obietnicy powrotu.
Nie krępowały się wówczas nikogo. Zarzucały swe ręce na szyję i brały pocałunki z ust żołnierskich, ust, które może już nigdy ciepłym oddechem na twarz nie chłoną, ust zwartych w bólu przedśmiertnym, co nie pozwoli, w chwili ostatniego życia żegnania, rzucić imienia kochanki. Tkliwe widzenie oczu, brało szerokim, rozpacznym gestem spojrzenie odjeżdżającego na wieczne pamiętanie, na niezastąpienie niczyim wzrokiem, na niemoc fizyczną zdrady.
Krótka, sucha komenda zerwała ten pożegnalny, miłosny wyśpiew duszy, to błogosławieństwo rozkochanego bytowania życia, które jutra nie zna swego.
Szły spojrzenia za odchodzącymi wolontariuszami, nóg się czepiały, przypadały do rąk, póty,