Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Wczesnym rankiem, po spożyciu pierwszego śniadania ruszyliśmy, nie wiedząc jeszcze dokąd jedziemy.
I tym razem nie brakło domysłów i najbardziej wiarogodnych nowin, przyniesionych z sąsiedniego wagonu.
Pod wieczór 25 października pociąg nasz zatrzymał się w zaroślach, gdzie na rozkaz komendanta wysiedliśmy z wagonów.
Nakazano nam zupełną ciszę, mówiąc, że zaledwie o kilka kilometrów znajdują się Niemcy i mogą nas dojrzeć.
Te słowa rzuciły iskrę do głębi naszej wyobraźni.
Zdawało się, że za chwilę rzucimy się z bagnetami na wroga, że za chwilę nastąpi jakaś straszna rzeź.
Poczęto więc nabijać karabiny, przygotowywać się do spotkania nieprzyjaciela.
Zwierzchnicy nasi, poczynając od komendanta, a kończąc na kapralu, na froncie znaleźli się pierwszy raz w życiu.
Prócz kilkunastu legjonistów Legji cudzoziemskiej, żaden z nas nie był jeszcze w ogniu, nie widział okopów, nie strzelał do żywego człowieka.
Jedynie i wszechmożnie panowała wyobraźnia.
Idąc wzdłuż toru kolejowego, schodziliśmy z niewielkiego wzgórza do miasteczka, które miało wygląd dziwnie senny i znużony.
W miasteczku, zwanem Reilly la Champagne, gdzie pozostali mieszkańcy najwięcej uparci, snuły się dziesiątki żołnierzy, przejeżdżali galopem na zmęczonych koniach gońce z rozkazami, lub raportem.
W jednej z szerszych ulic miasteczka bataljon nasz zatrzymał się. Wysłano kilku żołnierzy w celu zajęcia i urządzenia kwatery dla nas.
Po pewnej chwili wprowadzono kompanję naszą na strych jakiegoś starego domu, gdzie przed wojną suszono winogrona.