Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/47

Ta strona została przepisana.

Z radością pozbyliśmy się tornistra i karabinu.
Pozwolono nam wyjść do miasteczka z warunkiem, że o 10-ej wrócimy.
W miasteczku, przez które przeszli niemcy, wszystko nas zaciekawiało, każdy szczegół miał dla nas wielkie znaczenie.
Na spotykanych, wybrudzonych żołnierzy patrzyliśmy z jakimś szacunkiem, oni natomiast spoglądali na nasze wyczyszczone ciemne, jeszcze nie wypłowiałe, granatowe szynele z pogardą i zdziwieniem, że tacy nowi jeszcze istnieją!
Ponieważ byliśmy głodni, poczęliśmy rozpytywać przechodniów o kaw arnię lub jadłodajnię. Na nasze pytania odpowiadano nam zdziwieniem, lub słowami:
„Tu pense mon vieux q’tu est à Paris“?
Po długiem chodzeniu znaleźliśmy jakąś kobietę, która zgodziła się kupione przez nas mięso usmarzyć, lub ugotować.
Udaliśmy się za kupnem. Prowianty były dosyć drogie.
Po niespełna godzinie piliśmy wódkę zwaną mar’em, przegryzając ją gorącą kiełbasą.
O dziesiątej już byliśmy na naszym strychu.
Spaliśmy na gołych deskach.
O północy niektórzy z nas, którzy jeszcze nie spali, zbudzili śpiących głośnym szeptem.
„Nie spijcież do djabła — słyszycie“?
Zdala dochodziło długie, ponure, przerywane od czasu do czasu, huczenie armat.
„Atak“! zawyrokował jeden z kolegów.
„Daleko“! uspakajał inny.
Wielu ciekawych poschodziło na dół.
Gdzieś daleko w ciemni migotały czerwone błyski armatnich wystrzałów, widać było drżące pod niebem słabe, magnezjowe światło.
Reszta nocy minęła bezsennie.
Przed południem drugiego dnia bataljon nasz wymaszerował do sąsiedniego miasteczka Mailly la Champagne. Po drodze spotykaliśmy wielkie pa-