Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/48

Ta strona została przepisana.

ryskie autobusy, teraz zmienione zewnętrznie i przeznaczone do przewożenia żołnierzy Mijające nas samochody, natłoczone były żołnierzami pułków kolonjalnych w czerwonych fezach na głowie. Wszyscy mieli wygląd zmęczony, znużony, ubrania ich były podarte, brudne.
Później jeno dowiedzieliśmy się, że to resztki zwycięskich pułków z bitew pod Marną.
W Mailly podzielono nas na kompanje, później sekcje i sekcjami rozmieszczono po domach, gdzie niedawno mieszkali niemcy, gdzie później, wczoraj jeszcze, odpoczywali po ciężkich trudach, krwawych walk, strzelcy algerscy, żuawi, senegalczycy.
Zagroda, w której umieszczono drugą, moją sekcję należała do jednego z „szampańskich winiarzy“.
Ojciec rodziny był na wojnie — matka z córką i nieletnim synem zajmowali dwa niewielkie pokoje. Pozostałe dwa oddano sierżantom.
Później, niektórzy szczęśliwi wolontarjusze przenieśli się do wytwornych salonów pani, której nazwiska już nie pamiętam. Mówię wytwornych, gdyż reszta kolegów moich nocowała w długiej wjazdowej bramie, na brudnej zakurzonej słomie.
Pierwsze dnie schodziły nam bardzo wesoło.
W pośrodku niewielkiego podwórka przygotowywaliśmy obiad, po zapasy do którego chodziliśmy z dwiema gamelami, żołnierskimi kubłami, do sąsiedniej zagrody, w której mieściła się pierwsza sekcja i magazyn kompanji.
Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu codzień rozdawano nam wódkę, wino i czekoladę. „Na froncie!“ pomyśleliśmy.
Coprawda od frontu byliśmy o dziesięć kilometrów.
Za niewielkie bogactwa nasze kupowaliśmy sobie przysmaki... olbrzymie świeże bułki.
Chleb żołnierski, który dochodził do naszej kompanji już mocno czerstwy, jedliśmy z głodu lub braku pieniędzy.