Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/49

Ta strona została przepisana.

Pozatem parę razy pozwoliliśmy sobie na nadzwyczajny wydatek, mianowicie szampańskie
Butelka wina szampańskiego w miasteczku kosztowała dwa franki pięćdziesiąt centymów. Suma jednak na nasze, coraz bardziej próżne kieszenie, była dosyć duża.
Z tyłu za domem była wysoka góra, z której spoglądaliśmy często na rozległy krajobraz. Zabezpieczeni odległością, widzieliśmy, równe spokojne pola, poprzeżynane rzadkiemi kępami ciemnych drzew, między któremi co chwila ukazywał się kłęb sinego, lub czarnego dymu.
Staraliśmy się odgadnąć pochodzenie pocisków. Sierżant, który równie mało wiedział, jak my, z wysokości swego stanowiska objaśnił nas, że ciemny dym — to pociski niemieckie, sinawy — francuskie.
Nadzwyczajną atrakcją był areoplan niemiecki, który ukazał się w pogodne jesienne popołudnie nad Mailly.
Widzieliśmy girlandę jasnych, błękitnych dymków nieopodal niemieckiego ptaka i z bijącem sercem czekaliśmy chwili, kiedy, trafiony, upadnie na jednę z ulic, lub domów miasteczka.
Naprzekór jednak naszym chęciom i artylerji francuskiej, aparat niemiecki odleciał w stronę ciemnej, dalekiej linji na horyzoncie.
Widowisko to powtarzało się dosyć często, zawsze jednak bez oczekiwanego skutku.
Byliśmy podobni do zawiedzionego wyżła, którego czujne wystawianie zwierzyny na nic się nie zdało.
Jeden z kolegów wynalazł zajęcie, a mianowicie ostrzenie bagnetów.
Myśl ta wszystkim się podobała i bagnety nasze wyostrzyliśmy do tego stopnia, że końce ich były ostre, jak igły.
Wyostrzone wbijaliśmy w drzewo. „Człowieka na wylot“ mówiono z jakimś nieznanym, dziwnym błyskiem w oczach.