Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/52

Ta strona została przepisana.

O godz. 2-ej w nocy mieliśmy wyruszyć w stronę okopów.
Przygotowania nasze do wymarszu — podobne były do przygotowań ludzi, wybierających się na śmierć w dniu jeszcze nieokreślonym, ale bliskim.
To, co w Bayonnie uważano za konieczne do życia, za niezbędne, teraz wyrzucano z tornistrów. Jedynie starano się zaopatrzyć bidony, napełnić je koniakiem, lub podobnym mocnym płynem.
Życie nasze zamykaliśmy w wyobraźni naszej w kilku dniach, najwyżej tygodniu. Wówczas miała dla nas to wszystką i jedyną wartość, co mogło być przyjemnem w ostatniej chwili.
Mimo pewien przebiegający ciało dreszcz, nie było w nas wszystkich cienia strachu, był jeno ten niepokój czekania chwil wypielęgnowanych wyobraźnią, zapałem i marzeniem o promiennej aureoli nad głowami poległych bohaterów.
Po wypiciu kilku butelek szampańskiego, serdecznem pożegnaniu z właścicielką zagrody i jej córką, zaśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła“. Podobało się to widać francuzom, bo ściskali nam ręce z wiarą w nas, w nasze polskie zwycięstwo.
Garstka nasza rosła do rozmiarów polskiego wojska — tyle w niej było wiary, odwagi i widocznej narodowej miłości.
„Rassamblement“! — krzyknął sierżant.
W cichej, mrokiem otulonej ulicy ustawiliśmy się w dwurząd.
Sierżanci głośno czytali nazwiska.
Z szeregu odpowiadano — present (obecny).
Do kolegi mego najbliższego sąsiada podeszła młoda dziewczyna i z prośbą wyszeptała za plecami:
„Tu m’ecriras, mon petit? — je t en supplie“.
Była to córka właścicielki opuszczanego przez nas domu.
„Comptez vous quatre!“ — usłyszeliśmy komendę.
Un, deux, trois, quatre i znów un, deux, powtarzano od lewej ku prawej stronie.