Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/54

Ta strona została przepisana.

wolenia wszystkich palących zaciągano się ukrytym w rękawie papierosem.
Na równinie przed laskiem siedzieliśmy długo.
Mrok pierzchał. Coraz bardziej przezroczysta szarość zwlekała się na ziemię.
Drzewa wyłaniały swoje wilgotne pnie z gęstego mrocznego, tkanego nocą płaszcza. Kwadradratowy lasek malał, szpetniał w szarobłękitnem świetle poczynającego się dnia. Drobne liście suchotniczych brzózek, koloru gnijących cytryn drżały bezradnie. Naokoło pni stratowana, zaśmiecona papierami i słomą ziemia przypominała podmiejskie miejsca wycieczek.
Między drzewami w szerokich czerwonych szarawarach snuli się zaspani, brudni strzelcy algierscy.
Muły i nieliczne konie, zdawało się, odczytywały komunikaty oficjalne z poniewierających się na ziemi dzienników.
Zmęczonemi i zawiedzionemi oczyma patrzyliśmy na otaczające nas widoki, nie mogąc pojąć, gdzie my jesteśmy, gdzie jest ten nieprzyjaciel, przed którym trzeba było aż tak bardzo się kryć i milczeć,
Gdy między gęste, anemiczne drzewa wtłoczyły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, oddział nasz ruszył drogą obok lasku.
Nie mieliśmy pojęcia, dokąd idziemy.
Po przejściu kilkuset kroków, zatrzymano nas głośnym: Halte!
W dole, osłoniętym drzewami, ciągnął się rząd piwnic z niewielkimi kwadratowymi otworami, służącymi za wejścia.
Piwnice, raczej lodownie bez lodu, nad brzegiem kanału Aisne — jako nasze domy mieszkalne, wyglądem swoim raczej straszyły, niż zachęcały. Tornistry nasze poukładaliśmy wzdłuż piwnic i odrazu z rozkazu kapitana zabraliśmy się do pracy.
Reparowaliśmy załamane dachy, stare nadgniłe podpory drewniane zamienialiśmy nowemi,