Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Dzień cały zeszedł nam na pracy. Byliśmy prawie pewni, że będą używać nas tylko do podobnych robót przygotowawczych, pomocniczych.
Pod wieczór zobaczyliśmy idące wojska, które szły w kierunku nieznanych nam miejsc, wychodziły zaś z ziemianek, odległych od naszych zaledwie kilkaset kroków.
Do opuszczonych przez nieznane nam wojska lochów dźwigaliśmy manatki swoje. Do mieszkań naszych trzeba było wpełzać, tak niskie i wąskie było wejście. Wewnątrz lochu coraz któryś z nas uderzał głową o podtrzymujące dach belki. Było przeraźliwie ciemno i nisko.
Wreszcie przy świetle lichej kapralskiej latarni zajęliśmy miejsca.
Zajęliśmy!?
Wszystkim by się zdawało, że szesnaście metrów ziemi są aż nadto wyzyskane, gdy na nie ułoży się ośmnaście ciał ludzkich z całym swoim bagażem
Zmartwieliśmy, gdy zzewnątrz wpadły słowa sierżanta, który zupełnie nie żartując, rozkazał nam zrobić miejsce jeszcze na czternastu kolegów. Odpowiedzieliśmy, że jest to obsolutnie niemożliwem,
Dosyć silnym argumentem było powiedzenie, że ziemianka jest przeznaczoną na trzydziestu dwóch ludzi i że zawsze tylu się mieściło.
Zaczęliśmy więc układać tornister przy tornistrze — których w rzeczywistości mieściło się trzydzieści dwa. Przestrzeń zatem zajmowana przez jednego żołnierza nie mogła przewyższać 50 centymetrów.
Na takiem pół-metrowem łożu można było spać wtedy tylko, gdy kolano, lub ręka kolegi, nie zapominała się i nie kierowana jakimś wojowniczym snem odpoczywała bez ruchu.
Takich bezwzględnie spokojnie śpiących kolegów było jednak bardzo mało.
Często w nocy budziły śpiących głośne djalogi w rodzaju: