Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— A jakże! Niemcy nad kanałem i więcej wojska nie ma prócz nas — odpowiadano z niedowierzaniem na przypuszczenia.
— Patrzcie ten śpi jeszcze. Udał się?! Wstawaj! Niemcy!
— Gdzie? — usłyszano zaspany głos.
— Za kanałem — wstawaj psiakrew!
— W Berlinie! Co?! obudzony zaczął się rozglądać, a gdy zauważył, że wszyscy koledzy są już przygotowani do wyjścia — zerwał się i zaczął pośpiesznie składać rzeczy do tornistra.
Coraz wyraźniejszy dolatywał gwar z zewnątrz.
„Sortez“! krzyczeli sierżanci, biegając wzdłuż ziemianek.
Jeden za drugim wychodzili gotowi do drogi żołnierze.
Ustawiali się w dwurząd — czekali.
Padał drobny, gęsty deszcz... Szerokie buraczane liście chyliły się leniwie to w jednę, to w drugą stronę. Zdala dochodziły, przedzierając się przez gęste zarośla, karabinowe strzały.
Przypuszczenia nasze rozpływały się w wilgotnym mroku ciemnej nocy.
Cisza dokoła, senne leniwe otocvenie skostniałych drzew, mokre połyskujące liście buraczane, szara dziobata przez deszcz powierzchnia kanału Aisne mgłą kryły obrazy wyobraźni, wciągały w siebie, upodabniały sobie.
Po kilkunastu minutach kazano nam wejść z powrotem i położyć się.
— Komu by się tam teraz chciało atakować, mówił najdłużej śpiący kolega. A wreszcie was noworodków wojennych do ataku — śmieszne tygrysy! — dorzucił gramoląc się na czworakach na swoje legowisko.
Powyjmowano naboje z karabinów, układano się na nowo do snu.
Po tej przerwanej alarmem nocy, minęło kilka spokojnych. Dopiero coś na czwartą alarm się powtórzył — tym razem przed północą. Poważne przy-