Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/58

Ta strona została przepisana.

gotowania nie pozwałały nam wątpić, że opuścimy, jeśli nie na zawsze, to na długo nasze lepianki, do których już zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Ukryci za małym sosnowym laskiem zaopatrywaliśmy nasze torby (musette) w prowianty, bi-dony napełniliśmy winem.
Przed odejściem kapitan kompanji naszej objaśnił nas, że idziemy zająć pierwszą linję okopów, że w drodze konieczne jest zachowanie zupełnej ciszy i że samo przejście do okopów jest bardzo niebezpiecznem.
Czwórkami szliśmy wzdłuż kanału, aż do szerokiej poprzecznej drogi, przewlekającej się przez drewniany most, a ginącej w gęstych, mrokiem spowitych, zaroślach. Wielki młyn wodny wynurzał z kanału wysoko sylwetę szerokiego dachu aż ponad ciemną koronkę gałązek młodych, drżących brzóz.
Każda czwórka kompanji naszej wybijała takt ciężkiemi żołnierskiemi butami na drewnianym moście. Zeszliśmy na szeroką błotnistą drogę w gęstwinie.
Rzadkie strzały karabinowe słychać było coraz wyraźniej.
Od czasu do czasu bzyknęła nad uchem zbłąkana kula.

W Sillery

Wysoki nasyp zagrodził drogę. Zatrzymaliśmy się.
Jeden za drugim schodziliśmy w głęboki wąski rów.
Nareszcie okopy — te okopy, o których słuchaliśmy z taką ciekawością od początku wojny, które w wyobraźni widzieliśmy stokroć gorszymi od tych teraz widzianych wygodnych, głębokich, bezpiecznych rowów.