Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Przy końcu drogi słabo zarysowały się jasne ściany domów na tle gęstego wilgotnego mroku listopadowej nocy.
Wchodziliśmy w ulice małego miasteczka Prunay.
Prunay przedstawiało widok okropny. Ani jednego domu, jednej ściany całej. Wszystko poszarpane, porwane, w ruinach. Połamane drzewa, tysiącznie podziurawione ściany, wreszcie pogięte blaszane szyldy przywołujące przechodnów do resstauracji z salą na zabawy, bale i uczty weselne — uśmiechały się ironicznie, złym, bolesnym śmiechem.
Na każdym rogu pustej głuchej uliczki czuwali wartownicy.
Czerwony krzyż na białym od góry złamanym murze, zdawał się być żywą znaczony krwią. „Poste de secours“.
Z piwnicy wydobywa się nieostrożny cienki promień światła świecy — kładzie się na gruzach — żyje i wabi oczy przechodzących — ciemnych, uzbrojonych nocnych duchów.
Mijamy umarłe miasteczko — przechodzimy tor kolejowy. Dół wyrwany pociskiem — obok wpoprzek leżąca zardzewiała szyna.
Za plantem wąska ścieżka pochyla się w ciemny rów, gdyby w rozwartą ziemię.
Gęsiego jeden za drugim schodzimy do okopu.
Między wysokiemi ścianami wąskiego rowu idziemy zdaje się bez końca. Zupełnie bez sił, dochodzimy do małego brzozowego lasku. Wychodzimy na jakąś szeroką szosę.
Zasłonięci gęsto rosnącemi brzózkami, ustawiamy się w dwurząd. Jak z pod ziemi wychodzą milczący żołnierze, przechodzą koło nas, wreszcie giną w ciemnym rowie, z którego przed chwilą wyszła reszta kolegów.
Na prawo długi czerwony budynek, bez dachu, okien, podziurawiony — beznadziejnie spogląda na dwie sylwety wieżyc kościoła w Prunay.