Zdaje się, niepotrzebna, snuje się przed oczodołami po wybitych, niegdyś żyjących oczach Markizy — gładka, jasna szosa.
Za nią cmentarz. Kilkanaście mogił żołnierzy z wetkniętymi w nie drewnianymi, na prędce zrobionymi krzyżami.
Cały ranek zwiedzamy nasze, prawie, że miasteczko.
Wąskie między nasypami ścieżki, przypominają ulice.
Dzień z łaskawem słońcem pokazuje nam wszystko otaczające w dobrem pogodnem świetle.
Nie zwracamy uwagi na przelatujące nad głowami kule, czujemy się jak dzieci, które nocą wprowadza siwobrody starzec, gdzieś w nieznane krainy wrażeń i tajemnic.
— „E, tu jest zupełnie dobrze!“ — coraz słyszy się słowa kolegów.
Naprzeciw nas, daleko, może o jakie czterysta metrów, linja niemiecka. Przed nią niewielki, ale tak bardzo ciemny, sosnowy lasek.
— Oni tam pewno mają swoje poste-d’ecoute — robi uwagę jeden z kolegów.
Mały lasek staje się jeszcze bardziej czarnym, oddalonym, nieprzejrzanym.
Godzina dziesiąta — sześciu nas idzie po „wiwry“[1] do magazynu.
W Markizie dostajemy ser, wino, sardynki, czekoladę.
Przyniesione zapasy sierżant dzieli między esquade’y[2] następnie kaprale dzielą na pojedyncze części.
Wszystkiego dostaje się w bardzo szczupłej ilości, razem jednak stanowi zupełnie wystarczającą porcję na śniadanie dla jednego człowieka, tembardziej, że o godzinie 11-ej i pół jemy gorące śniadanie.