Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/71

Ta strona została przepisana.

rządku, złościł się, często powtarzając: „karabin dla żołnierza — to wszystko, to jego żona, kochanka, wszystko — trzeba to zrozumieć, wiedzieć i dbać, dbać!“
Stary kapitan miał zwyczaj, często spotykany u ludzi starszych, powtarzania kilka razy słowa, a to może dla podkreślenia go, wbicia w pamięć słuchającego. Gdy czasem winny niebacznie coś odpowiedział — staruszek, odchodząc, twarz krzywił, mówiąc: „Mais taisez Vons!“ (Ależ milczcie!)
Po przeglądzie zaczęto się przygotowywać do wyjścia i popatrzenia na cywilnych. Cywilny dla nas był rzadkością, czemś zapomnianym, odgrzebanym z pod kurzu, nie człowiekiem.
Po piątej wyszliśmy do miasteczka.
Przeważającą ilość mieszkańców Verzonay stanowili żołnierze. Ci albo przesiadywali w kawiarniach, albo włóczyli się po ulicach bez żadnego określonego celu. Właściwie, niewiadomo było, jak wyzyskać czas wolny od piątej do dziewiątej wieczorem, tj. do godziny apelu.
Dyżurny sierżant wchodził na salę.
„Silence à appel“ krzyczał towarzyszący mu kapral. Szefowie escoude kolejno podchodzili do sierżanta, raportując: „Tout le monde present!“ Po apelu jeszcze godzinę dokazywano, śpiewano chórem. O godzinie dziesiątej zgaszono światło.
Nazajutrz rano sierżant oznajmił nam, że o trzeciej popołudniu odbędzie się przegląd ubrania przez kapitana. Wszystko ma być wyczyszczone, zreparowane. Znów więc cały dzień czyszczenia, trzepania, szycia. A o trzeciej prezentowanie się przodem, tyłem, przed uważnie oglądającemi oczyma dowódcy krmpanji.
O piątej rewja butów, które trzeba było wyczyścić wewnątrz i zewnątrz, poczem natrzeć specjalnym tłuszczem.
Dziwię się kapitanowi, który bez zmęczenia szczegółowo oglądał wszystkie części garderoby dwustu pięćdziesięciu żołnierzy.