Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Z niecierpliwością też czekaliśmy ich powrotu z fermy Esperance, gdzie mieszkał nasz pułkownik Pain.
Po rozradowanych nieco minach powracających poznaliśmy, że chodzi tu o coś bardzo dobrego, jednocześnie ważnego.
Malcz objaśnił nam, że naprzeciw sąsiadujących z naszymi okopów znajduje się kompanja niemiecka, większą której część jednak stanowią Polacy. Zostaliśmy powołani do wykonania specjalnej misji, mianowicie: pójścia do sąsiednich odległych o kilkanaście kilometrów okopów, gdzie mieliśmy jakimkolwiekbądź sposobem poinformować będących we wrogiej armji Polaków, o naszej naprzeciw ich pocisków wystawionej garstce.
Tego samego dnia połowa pierwszej sekcji pod dowództwem Malcza, ze sztandarem, ruszyła o zmierzchu witać pieśnią i Białym znakiem „polaków-wrogów“.
Nocą, cichym zgodnym chórem, zaczęto śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła“. Żaden żywy głos nam nie odpowiedział.
Wszystko jeno bardziej ścichło, słuchać poczęło, zamyśliło się. Strzały słychać było coraz rzadziej, rzadziej, aż zmilkły karabiny niemieckie w rękach polskich. Cicho było. Zasłuchało się serce bliskie. Po ziemi szła pieśń polska, wierna, żyjąca.
Nie strzelano prawie wcale, kiedy skulona, jakby zatrwożona w sobie uchodziła z pól reszta nocy. Ponad nasypami niemieckich okopów ukazały się głowy ludzkie. Nie strzelano zupełnie.
Po porozumieniu się z oficerem niemieckim, postanowiono przez pewien czas nie strzelać, celem obustronnego zajęcia się uprzątnięciem, leżących między okopami trupów.
Powychodziliśmy z okopów. W nasyp wetknięty sztandar nasz wyłonił z purpurowego tła Białego Orła. Z piersi Polaków wyrwała się pieśń. Zaczęto wołać: „Polacy, chodźcie do nas“. „My tu pod