Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/81

Ta strona została przepisana.

męczącem, wyczerpujacem. Mieszkania nasze pod ziemią nie były jeszcze skończone, wiele ziemianek pozapadało się. Trzeba było myśleć o zbudowaniu sobie jakiegoś mieszkania. Podzieleni na małe grupy po czterech — pięciu, zaczęliśmy kopać podziemne loszki. Ja z kolegami: Szurygiem, Sztejnkellerem i Wiwigerem, w ciągu niespełna trzech dób, nie śpiąc, ani godziny, wydłubaliśmy sobie w kredzie[1] coś w rodzaju rodzinnego grobu.
Pod koniec trzeciej doby, kiedy żaden z nas nie był w stanie się poruszyć, pokładliśmy się na wilgotnym kredowym gruzie. Po przespaniu kilkunastu godzin wezwano nas na wartę.
Ani jeden z nas nie mógł się podźwignąć, ciężkie obolałe ciało, jakby wzrosło w ziemię. Sprowadzony doktór stwierdził, że wszyscy mamy pewien rodzaj influenzy. Najsilniejszym z nas okazał się kolega Wiwiger, który po odleżeniu doby wstał i nawet objął wartę.
W wykopanym przez nas lochu, który z każdym dniem poprawiany i ulepszany wyglądał wreszcie jak mały pokój, coprawda cokolwiek za nizki — czuliśmy się świetnie. Żadne bombardowanie nas nie przestraszało, najspokojniej w świecie w wolnych chwilach graliśmy w karty, pisaliśmy listy.

Wolną chwilą w okopach nazywały się nie tylko godziny niezajęta przez wartę lub pracę ale też chwila poza łapaniem insektów. Polowania zajmowały nam większą część odpoczynku. Pomysły nasze w celu wytępienia nieznośnego robactwa były naprawę nadzwyczajne. Poza znanemi środkami przeróżnymi proszkami i maściami używaliśmy takich jak: zbijania kolbą, raz przy razie i raz po razu zdjętej z siebie bielizny; zalewanie stearyną, każdej z odzielna wszy — ten śodek

  1. W całej prawie Szampanji pod pół metrowej grubości tłustą glinianą ziemią znajdują się bardzo szerokie warstwy kredy.