wymagał wiele cierpliwości — więcej jeszcze czasu. Wszystko jednak nie pomagało i było tylko ćwierć środkiem.
Robactwo było wszędzie w słomie, w szwach ubrania, bielizny, w tornistrach. Drapano się do ran. Między innymi kolega Suzin został wysłany do szpitala, jedynie z powodu ran na ciele od ciągłego drapania się. Nieznośna pogoda z zawiejami, deszczami; insekty; praca nad siły szarpnęły nasze nerwy, potrzebowaliśmy czegoś silnego, jakiegoś wrażenia, któreby nas wyrwało z dziwnej rezygnacji i odrętwy.
Kiedy pewnej nocy zbudzono nas alarmującymi krzykami: „do broni!“ byliśmy zadowoleni z możliwości narażenia się na pewniejsze, niż zwykle, niebezpieczeństwo.
Całe, lewe skrzydło naszego secteur’u ginęło w dymie pękających pocisków. Jasne magnezjowe światło bombek świetlnych to gasło, to zapalało się. Bulgotały mitraljezy. Coś się w dali kłębiło, kotłowało.
Staliśmy gotowi, zapatrzeni w sine zwały kłębiącego się po ziemi dymu. Deszcz z wiatrem smagał nam twarze, ręce, gwizdał na lufach wystawionych karabinów.
Zaczęło ścichać.
W kilkuminutowych już tylko przerwach drżały bombki świetlne. Głucha ciemność kazała ciszę. Zawiedzieni, zmoknięci wracaliśmy do swoich lochów podziemnych.
Póżniejsze alarmy nocne nie robiły już na nas wrażenia, złościły raczej.
Pamiętam, gdy na głośne krzyki sierżantów „aux armes” szedłem jak inni spokojnie, jak gdyby na spacer. Widok mój, widać rozgniewał adjutanta, który zgorszony począł mi krzyczeć nad uchem:
„Jesteśmy atakowani, a pan, jak nigdy nic, pali sobie fajkę i idzie, jak do kościoła!“
— Eh, ktoby nas tam atakował? — pomyślałem, wątpiąc w nasze szczęście.
Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/82
Ta strona została przepisana.