Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/83

Ta strona została przepisana.

No i miałem rację. Niemcom przyszła, widać jakaś fantazja ostrzelania nas — co ani im pożytku, ani nam szkody nie przyniosło — tę chyba, że nas zbudzili.
Z stopniowo wzrastającem rozdrażnieniem nerwowem zacieśnił się krąg przyjaźni. Przyjaźń przechodziła w jakieś chorobliwe wprost uczucie wszystkiego co nasze, co polskie. Nie pozwalaliśmy na najmniejszą choćby obrazę kolegi — jednocześnie uważaliśmy, by który z nas nie zrobił czegoś, uwłaczającego naszej polskiej, utrwalonej już opinji. Długie godziny warty nocnej, podczas całymi tygodniami padających deszczów, był miejscem i chwilami spowiedzi. W bezwzględnej, mimo strzały, ciszy szeptało się całe życie swoje bez zatajenia najmniejszego szczegółu. Czasem razem z westchnieniem rozpływały się w ciszy, ulatywały kędyś w mrok wypowiedziane marzenia.
„Gdyby tak módz na jednę choć godziną wpaść do nas — przebiedz ulice Warszawy, spojrzeć na wszystkich, wszystko i wrócić, wrócić na ten sam poste-d’écoute — ciemny w czystem polu dół“.
Długie w zamyśleniu milczenie. Dwie ciemne, prawie, że bez ruchu stojące sylwety, opasują jakieś miękkie, niewidzialne ręce i cisną powoli, łagodnie, gdyby do dobrych matczynych piersi.
I tak co noc, co dwie godziny zmiany warty..
A na cmentarzu przed ślepą Markizą coraz więcej mogił, coraz gęściej drewnianych niezgrabnych krzyżów.
Dziwne pogrzeby.
Noc. Nad wykopanym dołem wkrąg stojącj żołnierze, w rękach ich karabiny — jeno lufy ku ziemi.
Pogrzeb kolegi z trzeciej kompanji. Parę godzin temu szedł jakby na spotkanie wielkiego pocisku, który go w pierś uderzył. Ciało na tysiące kawałeczków postrzępił i rozniósł na wsze strony, tak iż zdawało się, ducha razem roznicestwił.