Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Trudno by było zliczyć przekleństwa, rzucone, drżącemi poprzez dzwoniące zęby wargami w wilgotne ziemianki.
Zdawało nam się rzeczą niemożliwą przetrwanie w podobnych warunkach zimy. Pojawiły się choroby, świerzba i jakaś t. zw. transzowa egzema.
Kilku kolegów, pokrytych ranami, odesłano do szpitala.
Po kilkutygodniowym pobycie w okopach znów nud kanał na... „odpoczynek“.
Słowo „repos“ oddawna nikogo nie cieszyło, przeciwnie wywoływało na ustach wszystkich ironiczne uśmiechy.
O godzinie drugiej po północy wyczerpani, zdaje się do ostatnich granic sił naszych, cłapaliśmy po lepkiem błocie nad kanał.
Ziemianki nad kanałem zaczęły się walić — wewnątrz było tak mokro od przeciekającej przez dziurawy dach wody, że zaledwie po dwugodzinnem w nocy reparowaniu dachów, ułożyliśmy się do snu. Do snu — nie wiem czy to był sen — takie przywarcie do mokrej ziemi, gdyby na śmierć.
Zdaniem wszystkich, odpoczynek należał się potrzebnym był choćby dlatego, byśmy mogli przetrwać przyszłe ciężkie chwile.
O godzinie dziesiątej rano zbudzono nas — zbudzono... do pracy. Można by było podejrzewać kapitana naszego o zemstę, o chęć dokuczenia nam, karę za jakieś winy, słysząc rozkaz jego.
W rozkazie dowódzca kompanji naszej polecił sierżantom wyznaczenie dla każdej escouade‘y całodziennej pracy polegającej na,.. wyrywaniu, na poły już zgniłych, buraków. Niepomału zdziwieni wolontarjusze wzięli się jednak do tej niewojennej czynności. Wyciągaliśmy za mokre liście, wielkie, białe buraki, moknąc na deszczu aż do wieczora. Nie byliśmy jednak bardzo odpowiedni do tej pracy — gdyż o godzinie piątej wieczorem, zwykłej godzinie obiadu, nie oczyściliśmy wyznaczonej nam przestrzeni.