zał zgromadzić cały nasz oddział przed ziemiankami.
Wiedzieliśmy, że pobyt kapitana u pułkownika Pain‘a mógł wziąć obrót dobry dla nas, ponieważ mieliśmy zupełną sympatję pułkownika, który wogóle, a bardziej jeszcze od śmierci Szujskiego, lubił i wyróżniał Polaków.
Ze łzami w oczach zaczął mówić do zebranych stary kapitan, twierdziąc „że jesteśmy dziećmi, których on nie znał; że bardzo często zasługujemy na surową karę, a jednak pozostajemy nieukarani; że raz jesteśmy wolotarjuszami, powinniśmy bez szemrania robić wszystko, że on zna żołnierzy, wie jak z nimi postępować, bo trzydsieści lat już jest w armii, że wreszcie możemy nie jeść i t, d. i t. d.“
Po przemowie kapitana zaniechaliśmy głodówki. Kapitan miał wiele racji — nie mógł jednak stosować swej zasady do nas, że żołnierz nigdy nie powinien być bezczynnym. Zasada kapitana Lobus‘a mogła być bardzo rozumną i z dobrym skutkiem stosowaną w bataljonach dyscyplinarnych, skąd do nas przybył, ale nie wśród nas.
Po zgodzie między nami, a kapitanem, stosunki stały się bardzo serdeczne, bliskie, staruszek stał się przez nas lubianym „tatą“ (tak go później wolontarjusze nazywali).
W wigilję Bożego Narodzenia wraz z kapitanem siedzieliśmy zgarbieni w nizkich ziemiankach nad kanałem, pijąc na cześć przyszłego zwycięstwa Francji, na cześć przyszłej niepodległej Polski.
O północy urządziliśmy kabaret. Śpiewano, deklamowano, słowem bawiono się pierwszy raz tak dobrze o trzy kilometry od frontu.
Chór miał zakończyć popisy, gdyśmy usłyszeli turkot mitraljez, grzmot armat.