Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Po drodze przed lochami, przejechał motocyklista, krzycząc „Aux armes!“. W parę sekund, gotowi do drogi i na wszystko, staliśmy wyszeregowani w dwurząd, zanim jeszcze zdołała przybiedz nasza władza.
Gdy przyszedł kapitan widzieliśmy pierwszy raz prawdziwą, nie dającą się ukryć radość w jego oczach.
Był przymrozek, Po skostniałej, szerokiej drodze szły równo czwórki nasze krokiem pewnym, śmiałym,
Kanonada, bulgotanie mitraljez nie ustawało.
Doszliśmy do ruin miasteczka Prunay.
Ukryci za martwo sterczącymi murami, czekaliśmy znaku. Jak bardzo czekaliśmy rozkazu: „En avant“ — jak chcieliśmy pokazać, pocośmy się angażowali, były dowodem nasze błyszczące niecierpliwie oczy, ściskające karabiny ręce.
Chęć naszą dojrzał kapitan, czuł ją w naszym kroku, w niecierpliwem czekaniu słowa: naprzód!
Wtedy jednak nie było nam sądzonem pokazać, czem jest nasza polska garstka. Atak Niemców został odparty z wielką łatwością bez straty z naszej strony. Jak z pasterki wracaliśmy w mroźną noc wigilijną do mieszkań naszych nad zastygłym kanałem Aisne.
Święta Bożego Narodzenia przeszły spokojnie, wesoło — Niemcy już nie atakowali,
Nowy Rok spędziliśmy w okopach. O północy na granicy dwóch lat krwawej wojny była zupełna cisza.
Obustronne milczenie trwało najwyżej dziesięć minut, po których Niemcy chcieli nas zaniepokoić. Wezwani „do broni“ stanęliśmy odrazu gotowi do spotkania napastników, którzy, widać sądzili, że jesteśmy pijani i damy się wziąć łatwo i prędko. Przekonawszy się, że nietylko ich się nie lękamy,