ale z radościa kule nasze ich witają, uspokoili się na resztę Sylwestrowej nocy.
— | — | — | — | — | — | — | — |
Po tygodniu względnej pogody, znowu zaczęły padać deszcze, z nasypów do wewnątrz okopów, staczały się grudki białej ziemi.
Zaczęto mówić o jakimś dłuższym odpoczynku, o wypełnieniu luk w ludziach bataljonu, przeglądzie dokładniejszym całego pułku.
Po dłuższem, niż zazwyczaj pobycie na froncie w ciemną, śnteżną noc szliśmy do Bouzy, miasteczka, odległego o trzydzieści kilometrów od frontu. Wielu z nas już po przejściu kilku kilometrów ledwie wlokło nogi po rozmiękłej glinie. Wiatr ze śniegiem i deszczem dął nam prosto w oczy, tam gdzie droga szła pod górę, bataljon nasz rozciągał się w długą, nierównej grubości ciemną linję. Byłem tak zmęczony, że koledzy prowadzili mnie, trzymając pod ręce. Gdy teraz wspuminam ich dobroć, zdaje mi się ona wprost w życiu niezrozumiałą, nieprawdopodobną. Jeden z kolegów, litwin Batkiewicz, sam zmęczony, prawie że z radością dźwigał mój tornister, odpowiadając na moje pytania, czy mu nie ciężko: „Ależ nie — przeciwnie, tak wygodniej nawet — jest pewna równowaga“. Ładna równowaga, dwa ciężkie pięćdziesięcio-kilowe tornistry jeden na piersiach, drugi na plecach. Dzogie wspomnienia z dziwnia czystego w swojej treści minionego. Zdaje mi się, że żadne uczucie ludzkie nie jest w stanie zostawić tak jasnej smugi i rozciągnąć jej na przyszłe dni życia, jak przyjaźń jakiej doznałem podczas pobytu mego w legjonie. Wzajemne odczuwanie się było posunięte do takiej subtelności, że przypadkowe jej uzewnętrznienie, kazało się nieraz rumienić.
Ręce gotowe do bezlitosnej walki, do pławienia się we krwi, miały niepokalaną białość i miękkość dla kolegów. Dwa na krańcach stojące uczucia spotęgowane do ostatnich granic wy-