Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/92

Ta strona została przepisana.

Żadne zwierzę, ani człowiek dotąd przezemnie spotykany nie miał tak rozwiniętego słuchu, jak wojskowy eskulap z Bouzy. Ten, posłuchawszy niedbale przez cały materac złożony z ręcznika, munduru, wełnianej koszulki i flanelowej koszuli rzucał idącemu w ślad milczącemu infirmierowi środki lecznicze, mające radykalnie pomóc dolegliwościom. Środkami leczniczymi były: mleko, jodyna (ta głównie) i bańki. Po wyjściu doktora zlewano delikwentów jodyną od stóp do głowy. Rzadko dawano szklankę mleka — najczęściej zabraniano pić wina — porcje przeznaczone dla żołnierzy przechodziły wówczas, raczej przelewały się do gardła sierżanta.
Między kolegami memi z baraków były nadzwyczajne typy marokańczyków, między innemi niejaki Hamed ben Mohamed, smukły i smagły żołnierz, jedyny pozostały przy życiu z całej kompanji, podczas bitwy nad Marną. Do baraków został odesłany, ponieważ niewiedziano co z nim robić, jako z jedynym przedstawicielem bohaterskiej, nieistniejącej już kompanji marokańskiej. Złą francuszczyzną opowiadał nam wieczorem swoje perypetje wojenne.
W Bouzy byliśmy trzy tygodnie, skąd nieco wypoczętych odstawiono wielkim automobilem do Verzonay. W znanem miasteczku zatrzymaliśmy się na noc. Jakaś poczciwa staruszka odstąpiła nam pokój na górze, zgotowała obiad, śniadanie, na drogę obdarzając nas trzema butelkami wina. Z Verzonay pieszo doszliśmy do fermy Esperance, gdzie powiadamiono nas o miejscu pobytu kompanji naszej. Koledzy nasi stali w nowowykopanych rowach wysuniętych naprzód od dziurawej Markizy.
Świeże okopy nasze znajdowały się o sto pięćdziesiąt metrów od okopów niemieckich. Zaraz po powrocie do kompanji, zaprzągnięto nas do pracy, jako zupełnie wypoczętych. Cudem wprost podczas kilkutygodniowej naszej tam bytności nie było ani jednego rannego. Powtórzę — cudem, po-