Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/93

Ta strona została przepisana.

nieważ od bombardowania zniszczono nam wielką ilość karabinów, zawalono kilka ziemianek, potrzaskano naczynia kuchenne. Bardziej ukryci od nas Czesi i Grecy mieli kilkunastu zabitych i rannych. Często też mówiono w innych kompanjach, że nad Polakami ktoś czuwa. Na cmentarzu przed Markizą najmniej było grobów Polaków.

Powoli mijał styczeń, rzucając na ziemię jakby resztę zimowych zapasów deszczu, śniegu i mgieł. Naokoło dawało się odczuć, jeśli nie przeczucie, to jakieś niecierpliwe oczekiwanie wiosny. Odpoczynki nasze w Verzonay stawały się bardziej przez nas pożądano.
Wszystkie ciężkie, jeszcze do niedawna, rewje były dla nas teraz drobnostką. Wyczyszczenie, najbardziej zardzewiałego karabinu nie zajmowało nam więcej czasu nad godzinę.
Nauczyliśmy się różnych żołnierskich krętactw. Często pokazywano kapitanowi jako swój — przyniesiony z innej sekcji wyczyszczony karabin, brudny, własny, skrzętnie chowając pod siennik.
Coraz bardziej starzy żołnierze, mieliśmy coraz epsze, wypróbowane kawały dla zamydlenia oczu naszym zwierzchnikom. Prześcigano się w pomykach i wynalazkach.
Na wzór innych żołnierzy, przeważnie żuawów, którzy ze strzelcami algierskimi i naszym pułkiem tworzyli dywizję marokańską, zaraz po wybiciu piątej godziny uciekaliśmy do miasteczka. Wielu z nas otrzymywało z kraju pieniądze, za nie u jednej z nielicznych mieszkanek miasteczka urządzano obiady, zawsze z nadmierną ilością wódki i wina. Codziennie podczas tygodniowego odpoczynku krokiem chwiejnym spieszyliśmy na apel do koszar.
Mimo, żeśmy dotąd nie dali żadnych krzyczących dowodów naszej odwagi — mieliśmy wszyscy opinję bohaterów. Pamiętam słowa żuawów: „Strzelcy