Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/94

Ta strona została przepisana.

są dobrzy, żuawi też niczego — wszyscy jednak razem nie warci legjonistów polskich!“
Kiedy przechodziliśmy, śpiewając „Rotę“ Konopnickiej, lub inną żywą pieśń naszą zasypywana nas oklaskami.
Wielu z naszych zwierzchników nauczyło się całych wierszy polskich ze śpiewanych przez nas pieśni. Wszyscy znali na pamięć ich melodje.
W połowie lutego miasto do okopów za Markizą, po przejściu miasteczka Prunay, skręciliśmy na zachód w stronę Lasku Żuawów. Długie, kręte okopy przezwane „Labiryntem“ ciągnęły się bez końca. Jak zawsze, tak i teraz nie wiedzieliśmy dokąd idziemy. Ciemny Lasek Żuawów coraz wyraźniej, coraz bliżej ukazywał czarne, milczące sylwety drzew.
Przechodząc koło linji obronnej, wiedzieliśmy, że gdzieś nieopodal znajdują się ziemianki, przyszłe nasze mieszkania. Nie myliliśmy się.
W wgłębieniu wąskiego chodnika dojrzeliśmy wejścia do lochów, w których rozmieszczono nas escuade’ami.
W nowych naszych okopach czuliśmy się dobrze. Powoli schodząca wiosna z dobrem łaskawem ciepłem tuliła nas zmęczonych serdecznie, troskliwie.
Mimo codzienną pracę ponocną, nie czuliśmy się tak wyczerpani, jak miesiąc temu.
Niemcy bombardowali nas rzadko — pewnego tylko ranka zwalili dach jednej z naszych ziemianek, raniąc kolegów Swirskiego i Wyrozębskiego. Pierwszy niedawno powrócił ze szpitala — ranny powtórnie po opatrunku z własnej woli pozostał w kompanji.
Kapitan przedstawił go do medalu wojskowego.
Podczas kilkutygodniowego pobytu naszego w nowych okopach nie stało się nic ważnego dla kompanji naszej.