Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Kilka ocalałych sosen poopuszczało długie gałęzie, niby bezsilne, rozpaczne ręce.
Z nabitymi karabinami, zamyśleni powracaliśmy do ziemianek.
W pustych naszych mieszkaniach gospodarowały szczury, cicho szeleszcząc w wilgotnej słomie.


Wiosna coraz cieplejsza, radośniejsza snuła się łotymi promieniami, po nasypach rzucała tu i ówdzie cienką zieloną nić trawy, barwiła wierzchołki drzew młodą niepewną zielenią.
Myśl coraz ba dziej odrywała się od znanych zajęć — tęskna, tkliwa ulatywała aż poza ostatnie echo strzałów, szukała cichego miękkiego ustronia, łagodnej, matczynej pieszczoty.
Wszystkie zajęcia nasze poczęliśmy wykonywać maszynowo, licząc się z wyznaczonym czasem. Bardziej, niż w zimie, poczęto się zamyślać, do myśli chętnie dopuszczając smutek, złe przeczucia. Coś się w nas poczynało razem z dokonywającemi się zmianami w naturze.
Drażniono siebie wzajemnie nowinami i przypuszczeniami długiego odpoczynku w Paryżu.
Wielkanoc przeszła, jakby niespostrzeżona w pierwszej linji okopów — zresztą obawiano się uprzytomnienia sobie dnia silniej wiążącego się z przeszłością, omijano starannie wszystkie wspomnienia.
Pogłoski o ofensywie francuskiej zdawały się potwierdzać. W rzadko dochodzących do nas komunikatach oficjalnych czytaliśmy o drobnych powodzeniach wojsk Joffré’a.
Zdawało się nam rzeczą wprost niemożliwą byśmy nadal zostali w okopach Prunay, lub Markizy, tak jak dawniej, umacniając i strzegąc naszych pozycji.
Staruszka — tatę naszego, kapitana Lobus’a mianowano komendantem i przeniesiono do innego pułku.