Chcieliśmy i jednego i drugiego, i jedno i drugie było nam potrzebne. Co pierwej nastąpi? Myśleliśmy aż do dnia, kiedy na podwórko domu, gdzie znajdował się posterunek pomocy lekarskiej, pojawiły się nowe karetki znaczone czerwonym krzyżem, dziesiątki nosz z podobnym znakiem i inicjałami IRt. Etr. Bat. C. Aha! Więc to dla nas! Wyobraźnia ze stopniowo zgęszczających się w formy ludzkie mgieł, tkała obrazy, fragmenty ataku.
Uleciały przypuszczenia, domysły. Paryż w jednej chwili, jak w świetle dogorywającej świecy zajaśniał ze wszystkiem znanem i znikł, rozwiał się w mroku niemożliwości.
Z Verzonay wrócono do okopów za Markizą, skąd po dziesięciu dniach wymaszerowała komkanja nasza w kierunku stacji kolejowej.
Na szerokie platformy władowano mitraljezy pułku, karetki z czerwonym znakiem, wozy z żywnością.
Długi pociąg ruszył. Postękując, toczyły się wagony między jasną zielenią pól, oblanych słońcem. Perły rannej rosy lśnieniem djamentów raziły źrenice.
Dokąd jechała polska garstka — nie wiedział nikt.
Mieliśmy według słów Malcza połączyć się z resztą Polaków, służących w armji francuskiej. Spora grupa Polaków znajdowała się w drugim pułku cudzoziemskim, grupa utworzona z wolontarjuszów, którzy wkrótce po Bayończykach wstąpili do wojska. I rzeczywiście podczas drogi spotkaliśmy pociąg z wolontarjuszami, jadącymi w jednym z nami kierunku.
W Calais minęliśmy obozy Anglików, lwy morskie, czujące się podczas ataków, jak sandacze na piasku wobec kota — próżnowali. Pykając niebieskie dymy ze świetnych, trzeba przyznać, fajek, patrzy