Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/99

Ta strona została przepisana.

z podełba na wszystkich swoich nie angielskich przyjaciół, z góry na brudnych, ale zato nadzwyczaj dzielnych żołnierzy kolonjalnych.
Wyrzekłszy się zgoła swych ambicji bojowych, wojskowi angielscy wylegiwali się; jedni czytając podpartego kolanami „Timesa“, drudzy wypoczywając po wyszturganiu piłki bokserskiej, przywiązanej do długiej linki, łączącej namioty.
Dojechaliśmy do celu naszej podróży.
W starych drewnianych budach, zdaje się do niedawna jeszcze stajniach, rozmieszczono nasz bataljon. Radosne, majowe słońce budziło nas wcześnie. Stare francuskie miasteczko o kilkaset metrów cofnięte na zachód, od naszych, ledwie się trzymających na powierzchni ziemi, szop, mimo rany pociskami wyszarpane, codzień budziło się w dziecęcej radości, precz odpędzając mgłę smutku widzeń ponocnych, lub ginącej z pamięci niesprawiedliwej, przemijającej rzeczywistości.
Cicho i dobrze było w oddziale polskich ochotników. Codziennie wychwytywał wzrok z otoczenia bliskiego i dalekiego, tego, co się aż po przez horyzont przewalał, szczegóły coraz to inne, utrwalające się, nie wiedzieć czemu, dziwnie ostro w pamięci. Niewielka równina, za nią w perspektywicznym skrócie przestrzeń falista, rozkołysana aż po kępki drzew, niby rozparcelowane działki częścią już wyciętego lasu; sterczące kominy rozwalonych domów, jak obnażone z ciała kikuty, wołające swą bezgłośną niemocą o pomstę do Boga i nadewszystko maleńki pagórek, od północy, obliczem drzew go porastających odwrócony w stronę oddawna przysiadłych stogów siana — wszystko to, niby czuła klisza fotograficzna, przyjmowała w siebie pamięć.
W tkliwem, przyjaźni skupieniu mijały dnie. Wszystkich złączyła w jedno, niewypowiedziana głośno, jakby niedostrzegalna przez nikogo pogoda wewnętrzna, zaklęta w niemem czekaniu chwili,