Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

posłyszał uspakajające: „Swój!“ Poprosił tedy „swojego“, by wszedł.
W drzwiach stanęła kobieta wieku aż nadto dojrzałego, postaci przymilnej i fałszywej, oraz twarzy, na której oko za nic nie chce spocząć dłużej, niż tego wymaga ciekawość zwiedzenia się wrażeniowego o bliźnim, dotychczas nigdy niewidzianym. Osoba przedstawiła się:
— Ja tu obsługuję lokatorów na piętrze, może i panu będzie potrza?
— Przypuszczam, że istotnie pomoc pani będzie mi potrzebną! — odpowiedział Klemens, przyglądając się teraz na siłę „swojemu“ i znanemu w Polsce, ściślej w Warszawie, typowi koczmołuchów, żyjących z kawalerskiego grosza, cukru, podkradanego chleba i t. p. rzeczy pierwszej potrzeby, aż do „pachniącego“ mydła włącznie. — Iluż lokatorów obsługuje pani na tem piętrze? — zapytał po chwili.
— Pięcioro! Dawni było więczy — poszli na wojnę! Zostało najgorsze, bo kobity! Panów mam tera dwóch, liczę już razem z panem.
— A czy pani sobie włosy fryzuje, czy też tak z natury same się kręcą? — najnieoczekiwaniej dla przybyłej zapytał Klemens, przyglądając się uważnie blond materacowi poczochranego włosia, okrywającego czaszkę posługaczki.
— Jeżeli pan tak odrazu dojrzał, że się kręczą, to musi pan wiedzieć, jakiem prawem się kręczą! — odciął się koczmołuch, któremu twarz nagle ścierpła.
— Nie wiem, jakiem prawem, ale właściwie, wie pani, muszę się przyznać, że mi wszystko jedno