zmieniając — wszystkie zaś płynęły, płynęły w stronę jedną niezmiennie, jednako. Odrywał je od łona mózgu bezmiar nieogarnięty; pochłaniała głębia niezgruntowana wiecznej odległości; przepaść czasu czekania na szczęście traciła je w sobie, niby morze ziarnka gradowe. Płynęły, jak chmury, szlakiem jednym wciąż i wciąż w tym samym kierunku.
Przed wieczorem tak, jak i tych paru dni poprzednich pobytu Klemensa w Miedzborzu, przyszła do chorego dziedzica z pytaniem: co będzie jadł na kolację ? — panna Jadwiga. Jej powierzono opiekę nad nim. Myślała też o chorym bez przerwy dzień cały, a i nawet późno w noc. Czekała na chwilę widzenia, wytłumaczonego potrzebą jakąś, z sercem niespokojnem i płomieniami na twarzy. Mieszkała z rodzicami naprzeciwko Klemensa, drzwi w drzwi. Dzieliła mieszkania ich tylko sień ciemna, do połowy rupieciami zawalona. Na te stare graty padało co noc echo kaszlu Grudowskiego i budziło ją. Wtedy serce zamierało w słuchaniu pilnem i boleśnie kuliło się omartwione.
— Ah, to pani! — wykrzyknął Klemens, siadając na łóżku i wpatrując się w przybyłą.
— Boże, może pan spał, a ja tak...
— Właśnie bardzo dobrze, że tak, nie inaczej.
— Spał pan?
— Nie wiem! Doprawdy, że nie wiem! Zdaje mi się, że tak, bo nie mogę sobie przypomnieć, zdaje mi się, że nie, bo...
— To ja pana bardzo przepraszam.
— Za przyjemność? Niech pani siada! — wskazał jej szezlong.
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/105
Ta strona została skorygowana.