Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Ja właśnie przyszłam...
— Wiem! Spytać się, co będę jadł na kolację?
— Tak!
— Ho, ho ! To coś zupełnie nowego!
— Pan żartuje! Ja naprawdę...
— Ależ wiem, wiem! Coby tu zjeść? Nie mam pojęcia. Trudno, musi pani usiąść, będę się dziś długo namyślał. No, coby tu? Pani jeszcze nie siedzi?
— Już siedzę.
— No nareszcie, pierwszy raz spotyka mnie ten zaszczyt! A włosy pani wycierają kurz z podłogi, o!
— Eh, bo takie! — podniosła koniec grubego warkocza, sięgającego podłogi i rzuciła go za siebie.
— Kiedyż to pani zdążyły uróść takie włosy?
— Nie wiem! — wzruszyła ramionami. — Matka też ma takie!
— Takie piękne?
— Nie, takie długie!
— Pani tu już dawno w Miedzborzu?
— Jakto? Od urodzenia.
— Ii, to niedawno!
— Ośmnaście lat! Ja pana tu już widziałam. Raz nawet jechałam za panem linijką.
— A dokądże to pani jeździła linijką?
— Do nauczycielki na lekcje.
— Że też ja nic nie pamiętam! — Klemens westchnął — Nic nie wiem!
— Może lampę zapalić?
— Proszę! Niech opiekunka zapali! — dodał.
— To co trzeba zrobić na kolację? bo ja już muszę, już powinnam...