Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

— A bierz i nie jękaj tu panu dziedzicowi i idź już, gramoło szpetna, idź!
Chłop zgięty wpół, trzymając ręce na piersiach, wyciągnął się z izby tak, jak niedawno był się do niej wciągnął. Wyraźnie korpus ściągał nogi, bezwolnie rozwłóczące się w różne strony.
— No, który tam jeszcze? Cicho! Nie razem! Ile was tu jeszcze? Piąciu, piąciu! Szkoda, że was więcej niema! O cóż to? O, toście się spóźnili, lodówki już nima, Gadochowi dziedzic kazał oddać. Toż mówię, że lodówki niema. Jutro się pomyśli. A ty czego?
— Ja do jaśnie wielmożnego samego pana dziedzica.
— Właź, a nogi, chorobo, wytrzyj, jak liziesz!
— Ja z panem dziedzicem wielmożnym sam osobliwie chce się rozmówić — mamrotało wielkie kwadratowe chłopisko, już pod pięćdziesiątkę, wchodząc do pokoju.
— Słucham! — uprzejmie zgodził się Klemens.
— Pieter, ogrodowego pomocnik! — przedstawił się przybyły — Pan dziedzic już ta na pewno nie pamięta, młody był bardzo.
— Nie, coś sobie przypominam! Pamiętam! — dodał po chwili.
— Chciałem przypomnieć i prosić jaśnie pana dziedzica o jakie wynagrodzenie za... Jak pan dziedzic był zeszłego lata, nie śmiałem prosić, a i bidy taki nie było, jak tera.
— Cóż to ci się należy za wynagrodzenie? Za jaką pracę, o której ja nie wiem, drągalu? Co? — wtrącił się rządca.