Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

dzili fajną... Franek mu ksyzycek wycion równiuśki... Na mogiłkę synaczka zaprowadź, Panie miły...
Zacichło całkiem i pociemniało w domu starej Staszkowej.
Przed Heleną szedł wszędzie, gdzie tylko była i dokąd szła, lęk jakiś, jak cień.
W połowie października nad doliną podhalańską zajaśniał najcudniejszy granat niebios. Od świtu już przystroił się dzień w złoto słońca i uśmiech. Góry przywoływały do siebie wyzłoconemi graniami. Kusiły mgłami fioletowemi odchylone w głąb zbocza. Nęciło ciepło i cisza. Drzewa wspominały w pogodnej przedśmiertnej zadumie wiosnę.
Na pordzewiałej łące błyszczały jeszcze wielkie krople rosy porannej, kiedy słońce wywołało Helenę z domu. Staszkowa i Klemens spali jeszcze. Obowiązki narzucone jej czasu ostatniego roku szczególnemi warunkami życia, mimowolnie przez nią przyjęte tym razem nie zatrzymały jej, lecz przeciwnie strachem smutku i sposępnienia trzech izb, w szczególe zaś oziębłej i mrocznej kuchni wygnały za próg w obszar dobrotliwego uśmiechu jesiennego słońca. Naprzełaj, w lekkiej tylko sukni pobiegła w stronę wijącego się pod Reglami strumienia. W miejscach drzewami zacienionych z ziemi szedł chłód wilgotny, pachnący zgniłemi korzeniami traw i mchem, długiemi deszczami pognębionym. Chwytały ją tam w krąg dreszcze. Woda z strumienia, zazwyczaj czysta, rwała, onego rana szara i zmętniała, niby groźbą jeszcze zupełnie nie wypełnioną ścigana i zestrachana, kędyś w dal bezpieczną i ustronną.