Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedział łagodnie powstający z kolan mężczyzna, ubrany w długi szary płaszcz samodziałowy.
— Na wieki wieków, amen! — chciała powiedzieć coś, ale nie stało jej głosu i zbrakło słowa.
— Biegła pani? Pod górę nie można! — dobrotliwie zauważył mężczyzna.
— Uciekałam, proszę pana... gonili mnie jacyś żołnierze, biegłam i zdaje się, że zbłądziłam.
— Nie, stąd od klasztoru idzie droga równa i szeroka wdół, aż do Kuźnic. Niech pani odpocznie! — wskazał jej ławkę z białą brzozową poręczą. — Nie sądzę, by aż tu przybiegli, wiedzą, że tutaj jest nasz klasztor, ominą.
— Ah, więc to... więc może pan to zakonnik?
— Tak, nazywam się Tomasz, brat Tomasz.
— Jak to dziwnie? Nigdy tu nie byłam, a przecież... teraz już mniej więcej zdaję sobie sprawę, gdzie jestem. A gdzie jest klasztor? — spytała, rozglądając się dookoła i nie widząc żadnych zabudowań.
— Pokażę pani zaraz. Tu jest miejsce, gdzie zazwyczaj modlą się bracia albertyni, klasztor jest w głębi.
— Nigdy nie widziałam klasztoru, właściwie widziałam, ale w mieście... tak wśród gór — nigdy. Czy można proszę pa..., proszę brata wejść do środka i zobaczyć?
— Na podwórze, tak... do cel nie wolno, może, gdyby był przeor... Zresztą niema tam nic ciekawego... tapczan, stół i krzesło.
Poświst wiatru przyziemnego przeszył ciszę i chłod-