jeszcze od otoczenia jaśniejsze. Niby czaszki ludzkie znaczyły szlak lęku.
W pewnem miejscu raptownego skrętu drogi, po obydwu jej stronach odchylały się nieco w głąb zalesionych ścian miejsca słońcem wypalone, niewielkie łyse płaszczyzny. Tam było widniej. Światło ołowianych niebios od ziemi niezakryte gęstem igliwiem świerków spływało na owe miejsce, jak pocieszenie, jak leciuchny prześwit nadziei... Helena zatrzymała się. Cisza panowała jeszcze wciąż bezdenna. Zastygło w niej wszystko życic, jak serce w najstraszliwszem czekaniu, jak spojrzenie w świetle błyskawicowego niebios rozwarcia. Od zmysłów Heleny odchodził w tę ciszę wszystek ich rozum. Od serca odpływała krew, w widzenie tylko wpełzł strach niemy, włochaty, upiorny. Stała długo przykuta do miejsca, bojąc się oka mrugnięciem, oddechem żywszym, lub ruchem najmniejszym zbudzić dookolne kamienne milczenie. Nagle rozwidniło się bardziej. Wychyliły się ku oczom wyraźne kształty i sylwety wierzchołków drzew. Po drodze, z góry od bramy klasztornej zesmyknął się ciemny, przezroczysty stwór leśny. O nogi się otarł i szczezł w dole. Pędził za nim drugi, jak tamten nieuchwytny, cichusieńko, przeciągle świszczący. Po lesie poszła trwoga. Piargi ruszył lęk. Ciężkie, obwisłe, niby ludzkie ręce w sennym bezwładzie opadłe, zadrżały naraz gałęzie prastarych smereków. Pochylnią drogi co chwila staczały się teraz inne stwory. Jeden za drugim, jeden za drugim wślad, wzrokiem niedojrzany, słuchem tylko pochwytny. Ślad jak smuga ciepła, zapachu, szelestu. Zaczęły się
Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/143
Ta strona została skorygowana.